Tak rozmawiając i gestykulując, szybko stąpaliśmy po twardym, białym piasku, od czasu do czasu, rzucając rozweselone spojrzenia na Północne morze.
Jim szedł wyprostowany, wysoki, smukły, kwiat młodości i zdrowia, pełen śmiałych nadziei i marzeń o szczęściu, i jakże daleki od myśli, że w tej chwili właśnie dosięgał zenitu swej doli i odtąd już tylko zstępować będzie coraz niżej...
Nad morzem unosił się leciuchny opar, gdyż pierwsze godziny ranka były bardzo mgliste i słońce nie zdołało potem rozproszyć tumanu.
Wyglądało to, jakby ktoś rozwiesił delikatną, mleczną, przejrzystą koronkę, i chwilami nie mogliśmy oderwać oczu od tego pięknego zjawiska.
Nagle, z mgły białej wynurzył się powoli żagiel, a za nim ciemne kształty niewielkiego batu, który zbliżał się od strony ziemi, kołysząc się majestatycznie.
W łodzi widniała sylwetka jednego tylko człowieka, cały zaś statek poruszał się tak niepewnie i chwiejnie, jakby płynący nie umiał się zdecydować, czy ma lądować, czy też się oddalić.
Dostrzegł nas po chwili i obecność nasza podziałała widać na bardziej stanowcze rozstrzygnięcie sprawy, gdyż niespodzianie skierował do brzegu i wkrótce spód łodzi z trzaskiem ocierał się o mokre głazy.
Zwinął żagiel, wyskoczył i pociągnął dziób głębiej, na piasek.
Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/090
Ta strona została uwierzytelniona.