Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/093

Ta strona została uwierzytelniona.

zwalił się brunatną, bezkształtną plamą na białawy piasek.
Horscroft i ja patrzyliśmy przez chwilę ze zdumieniem.
Niespodziane przybycie tego człowieka było takie dziwne, dziwniejsze jeszcze zapytania i teraz ten nagły wypadek!
Ochłonąwszy trochę, unieśliśmy zemdlonego i położyli wygodnie na ziemi.
I tak już pozostał nieruchomo, na ciemnych policzach czerniły się obwisłe wąsy i nos wydatny, długi, w zbielałych wargach nie krążyła ani jedna kropla krwi czerwonej, oddech uczynił się tak słaby, że nie wiem, czyby poruszył najdrobniejszą kiść delikatnego puchu.
— On umiera, Jim’ie!? — szepnąłem przerażony.
— Umiera z pragnienia i głodu, — potwierdził Horscroft, z uwagą pochylając się nad nieznajomym. — To jasne. W łodzi nie ma ani okruszyny chleba. A może znajdziemy cokolwiek w tej torbie?
Zręcznym susem dostał się do batu i w mgnieniu oka wyciągnął skórzany, czarny worek.
Obszerny płaszcz granatowy i owa torba były jedynymi przedmiotami, znajdującymi się w łódce...
Jim bez namysłu zepsuł zamek, otworzył i nagle oczy nasze olśniła istna powódź złota.
Ani on, ani ja, nie widzieliśmy go tyle naraz, co mówię, dziesiątej nawet cząstki.