Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/096

Ta strona została uwierzytelniona.

Ogarnął nas badawczem, przenikającem do głębi spojrzeniem i nagle wzruszył ramionami.
— Wyrazy te w pewnej pieśni stanowią zakończenie zwrotki — oznajmił powoli. — Ale nie to obecnie umysł mój zaprząta. Co mam począć? Nie myślałem, że do tego stopnia jestem osłabiony. Skąd braliście wodę?
Wskazałem mu srebrzący się opodal strumień i zaczął iść w tym kierunku, chwiejąc się i potykając za każdem stąpnięciem.
Potem legł nad brzegiem i pił tak długo, żeśmy się obawiali, iż nigdy nie skończy.
Długa, ciemna, pomarszczona szyja wyprężała się na podobieństwo karku konia, za każdym łykiem dochodziło nas głośne mlaskanie wargami.
Nakoniec dźwignął się, odetchnął przeciągle, głęboko i otarł wąsy mankietem rękawa.
— Lepiej mi — powiedział raźno. — Czy moglibyście użyczyć mi cokolwiek do zjedzenia?
Szczęśliwym trafem miałem w kieszeni dwa spore kawałki maślanego placka. Nieznajomy porwał je zgłodniałym ruchem i polknąl w mgnieniu oka.
A potem wyprostował łopatki, wydął piersi i z rozkoszą przeciągnął dłonią po zapadłych bokach.
— Winien wam jestem wiele — odezwał się z wdzięcznością. — Okazaliście się dobrzy dla obcego. Ale widzę, żeście rewidowali mój worek?
— Myśleliśmy, że znajdziemy tam wino, lub