Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/129

Ta strona została uwierzytelniona.

waliły się już w gruzy i sterczały ostrymi kantatami rozsypujących się murów, martwe, opuszczone, ciche. Milczenie rozdzierał tylko chwilami krzyk ptactwa, z upodobaniem gnieżdżącego się wśród ruin.
W szkolnych i dziecinnych latach niezmiernie lubiłem włóczyć się tam całemi nieraz godzinami, a w wieży z pod Corriemuir zebrałem nawet sporą liczbę rzadkich jajeczek do mojego zbioru.
Aż teraz, kiedyś oto ojciec wyprawił mię do Armstrong’ów z Laidlaw, z jakiemś pilnem poleceniem. Folwark ich znajdował się dwie mile od Ayton, — po dziś dzień zamieszkiwany jeszcze przez ową zacną rodzinę.
Cały czas szedłem szparko i koło piątej, na krótko przed zachodem słońca, wracałem już napowrót, wązką ścieżyną, wijącą się wśród ogołoconych teraz z zieloności wzgórzy, — przede mną zaczynały się już rysować zębate mury West Inch’u, — trochę na lewo ciemniały potężne ruiny strażnicy.
Potoki czerwonego światła, jakie wysyłały horyzontalne już promienie słońca, oblewały martwe złomy żywą, jaskrawą barwą, w dali, za krwistą plamą wieży majaczyło ciemno-zielonawe morze, szedł od niego jakiś szept dziwny, kojący... Była cudna przedwieczorna chwila.
Wytężałem oczy, chcąc zabrać w duszę więcej tych usypiających blasków i nagle, w jednym z wyłomów w murze, dostrzegłem ciemną sylwetkę człowieka.