nego człowieka. A wkrótce miał nadejść dzień, w którym zgłębiliśmy wszystko, — co właśnie pragnę tutaj opowiedzieć.
Zima była wyjątkowo ponura i smutna, dopiero w drugiej połowie marca zaczęły się pojawiać oznaki blizkiej wiosny, coraz znamienniejsze i częstsze, i w ostatnim tygodniu tego miesiąca zawitały do nas ciepłe, południowe wiatry, a słońce jęło grzać mocniej.
Siódmego spodziewaliśmy się powrotu Jim’a z Edymburga, gdyż — jakkolwiek decydujące posiedzenie ciała profesorskiego miało odbyć się kilka dni wcześniej, liczyliśmy, że egzamin, odebranie dyplomu, i tym podobne formalności zabiorą mu około tygodnia.
Szóstego marca, — jak dziś pamiętam ten dzień straszny, — przechadzałem się z Edie po cichem wybrzeżu i pomimo wszystko, pomimo całej goryczy wiążącej się z imieniem najdawniejszego przyjaciela, — nie mogłem w tej chwili mówić o czem innem, nie umiałem nagiąć myśli do żadnej rzeczy, któraby nie odnosiła się do tego upragnionego przez Jim’a dyplomu i nie dotyczyła go choćby pośrednio. Bądź co bądź był to jedyny człowiek, który posiadał moją — kiedyś wyłączną, teraz jeszcze silną — przyjaźń.
Edie milczała prawie ciągle — co stanowiło u niej objaw bardzo rzadki, — jednakże słów moich słuchała bez zwykłego skrzywienia, powiedziałbym nawet — z uśmiechem.
— Biedny, biedny Jim szepnęła nagle
Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/140
Ta strona została uwierzytelniona.