Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/144

Ta strona została uwierzytelniona.

— To dla mnie — szepnęła, oblewając się mocnym rumieńcem.
Ja zaś uczułem, że krew wszystka ucieka mi z serca, i zagłębiłem w jej źrenicach oczy, których wyraz zgasił pogodę w jej twarzy. Pobladła.
— Od kogo, Edie? — zapytałem głucho.
Ściągnęła brwi mocno, lecz nie odpowiedziała ani słowa.
— Od kogo, dziewczyno?! — powtórzyłem, całą mocą tłumiąc jeszcze gniew, wzbierający mi w duszy. — Czyżby to być mogło, że oszukujesz Jim’a, jak przedtem zadrwiłaś ze mnie?
— Jesteś brutal! — przerwała z ogniem w oczach. — Radzę ci nie wtrącać się do tego, co do ciebie nie należy.
— Owa kartka pochodzić może od jednego tylko człowieka! — mówiłem dalej, urywanym głosem. — Tylko od jednego. Od de Lapp’a.
Wyprostowała się dumnie.
— A gdybyś miał słuszność? — wycedziła sucho.
Zimna krew tej istoty w takiej, w takiej chwili, odbierała mi przytomność i przyprawiła poprostu o jakiś szał gniewu.
— Przyznajesz się! — wybuchnąłem, postępując krok naprzód. — Więc naprawdę nie masz już żadnego wstydu?!
Cofnęła się z godnością i zmierzyła mię dziwnem spojrzeniem.
— Czemuż to nie wolno mi otrzymywać li-