z po za których kładło się na ścieżce żółtawe, migotliwe światło.
Chwilę bezmyślnym wzrokiem ścigałem jej postać, potem jak szalony puściłem się w kierunku domu i jąłem stukać w okno jej pokoju nawpół nieprzytomnie. Tam przecież schroniła się niezawodnie.
Przez szyby dojrzałem wkrótce białe czoło, brwi ciemne, wiśniowe usta...
— Odejdź stąd, odejdź, czy słyszysz? — odezwała się nakoniec gorączkowo. — Nie chcę twoich wyrzutów! Nie pozwalam ci tak mówić! Nie otworzę okna! Odejdź, słyszysz?
Nie przestawałem stukać coraz głośniej.
— Muszę cię o coś zapytać — rzuciłem przez ściśnięte zęby.
— Co takiego? — podchwyciła, uchylając z nieufnością okna. — Wiedz, że jedna wymówka, a zamknę i nie otworzę więcej!
— Czy naprawdę jesteś mężatką, Edie? — zacząłem ze drżeniem, czekając słów jej jak wyroku.
— Tak — szepnęła poważnie, a mnie najcięższy kamień spadł z serca, lecz miejsce jego zajął ból głuchy, stępiony...
— Kto wam ślub dawał?
— Ojciec Brenman, zakonnik, w kaplicy rzymsko-katolickiej, w Berwick.
— Tobie, presbiteryance?!
— On życzył sobie, żeby akt odbył się w kościele katolickim.
Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/146
Ta strona została uwierzytelniona.