przez chwilę myślałem, że wraca obłąkany lub nietrzeźwy.
Posuwał się dziwnym, rytmicznym, z jakiegoś obcego mi tańca, zapożyczonym krokiem. Przytem raz po raz trzaskał w palce, a źrenice mu gorzały, niby dwa błędne ogniki.
— Voltigeurs! — wybiegło mu z ust cichym krzykiem. — Voltigeurs de la Garde!
Te same słowa, które wymówił wtedy, na wybrzeżu...
A potem:
— En avant! En avant!
Ostry świst przeszył powietrze, — to cudzoziemiec wykonywał jakieś energiczne ruchy laską.
Nagle stanął. Dostrzegł mię przy murze i odgadł widać, że byłem świadkiem jego słów i zachowania, gdyż lekki przymus odbił mu się w twarzy.
— Ach! to ty, młody przyjacielu! — odezwał się wreszcie. — Nie przypuszczałem, że zastanę tutaj kogokolwiek. W doskonałem jestem dziś usposobieniu! Dawno się nie czułem równie znakomicie.
— Ja zaś przysiągłbym, że jutro, — skoro powróci Jim Horscroft, — napewno nie będzie panu tak wesoło! — wybuchnąłem szorstko.
— Więc przyjeżdża jutro? — ciągnął z tym samym spokojem. — Proszę, proszę, dlaczegóżby to jednak miało wpłynąć na mój humor?!
— Dla tej prostej przyczyny, iż zabije tego, kto wydarł mu szczęście.
Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/148
Ta strona została uwierzytelniona.