Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/159

Ta strona została uwierzytelniona.

Kiedy się jednak zbliżył, stwierdziłem, że papier był duży, żółtawy, i sztywny, i szeleściał za każdem dotknięciem, a oczy Jim’a błyszczały radością, jak dwa jasne światła.
— Wiwat, Jock’u! — zakrzyknął, skręciwszy w aleję, wiodącą już przed próg mieszkania. Gdzie jest Edie?! Gdzie Edie?
— Czy zaszło co nowego, przyjacielu? — przerwałem, nie wiedząc jak zacząć.
— Gdzie Edie? — powtórzył niecierpliwie.
— Co to za papier? — pytałem z bijącem sercem.
— Dyplom! Dyplom, Jock’u! Mogę leczyć odkąd zechcę! Doskonale poszło! Ale przedewszystkiem chcę go pokazać Edie.
— Co mógłbyś uczynić najlepszego, to już nie myśleć o niej — zacząłem drżącym głosem.
Twarz mu się nagle zmieniła, pobladł, i chyba nie zdarzyło mi się więcej widzieć człowieka, na którymby większe wrażenie wywarły — tylko ludzkie słowa.
— Co?... Co chcesz przez to powiedzieć? — wyszeptał po chwili z wysiłkiem.
Z rąk wymknął mu się drogocenny papier i wiatr natychmiast uniósł go przez ogrodzenie, zakręcił po piaszczystej drodze i rzucił o krzak ciernistego janowca, gdzie uwiązł i jął się szamotać, — Horscroft nie obejrzał się nawet.
Oczyma wżerał się w moje, jakby chciał mię przewiercić, aż do dna, z pod powiek sypały się straszne, nieprzytomne jakieś błyski.