Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/161

Ta strona została uwierzytelniona.

Oparł się o słupy ganku, jakby miał za chwilę upaść. Ani kropli krwi nie było w jego twarzy.
— Nic nie zostawiła dla mnie? — pytał dalej, głucho.
— Powiedziała, że jej przebaczysz.
— Niechże Bóg potępi moją duszę, jeśli to kiedykolwiek uczynię — rzekł ponuro. — Dokąd wyjechali?
— O ile domyślać się możemy, — do Francyi.
Ten... nazywa się de Lapp?
— Nie. Prawdziwe nazwisko jego brzmi: Lissac — jest pułkownikiem w gwardyi cesarza Napoleona — odparłem niespokojnie.
— Ach! tak! Więc prawdopodobnie zamieszka w Paryżu. W Paryżu — powtórzył ze strasznym uśmiechem.
— Spokoju, Jim’ie! — krzyknąłem, widząc, że jeszcze więcej blednie. — Ojcze, ojcze, brandy przynieś, prędzej!
Kolana się pod nim gięły, ale znów nabrał silnym oddechem powietrza i przychodził do siebie, kiedy staruszek nadbiegał z dużą butlą wódki.
— Zabierzcie to — szepnął Jim niedosłyszalnym głosem.
— Jeden łyk, panie Horscroft — prosił z troskliwością ojciec — jeden łyk tylko, a wrócą dawne siły.
Jim porwał flaszkę i cisnął daleko, na drogę.
— Zapewne, doskonały trunek dla tych, co pragną zapomnieć! — rzucił twardo. — Ale ja muszę pamiętać.