Dzień cały minął, niby sen jakiś niejasny i ciężki, aż do chwili, w której z węzełkiem na plecach kierowałem się ku Ayton, by zdążyć na dyliżans i na zakręcie drogi raz jeszcze rzuciłem spojrzenie za siebie, na szary dom moich rodziców i dwie ciemniejące na progu sylwetki.
Matka kryła twarz w fałdy swego shetlandzkiego szala, ojciec poruszał wielkim, pasterskim kijem, i trząsł raz po raz ręką, jakby chciał dodać mi odwagi w przededniu nieznanej, może posępnej, przyszłości.
Zbliżam się teraz do punktu mego opowiadania, którego samo już wspomnienie tłumi dech w piersiach i budzi coś niby rodzaj lęku, — obawę — czy podołam tak bardzo trudnemu przedsięwzięciu. Chwilami zaczynam już wątpić, czy wybrnę, gdyż, skoro piszę, lubię rzecz opowiadać bez pośpiechu, — a wszystko we właściwem miejscu i niewzruszonym chronologicznym porządku, podobnym temu, jaki króluje wśród owiec, prowadzonych przez wytrawnego owczarka.
Tak mogło dziać się w West Inch’u. Ale teraz, gdy staję na progu życia szerszego, gdy opisywać mam bieg wypadków, które przeniosły nas