Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/181

Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak. Tak. Nie bójcie się robaczki — ciągnął sierżant z okrutnym spokojem. — Ręczę, że będzie wam gorzej, gdy poczujecie porządny ładunek kartaczy w wnętrznościach!
Mimowoli uczyniło mi się zimno, lecz zauważyłem w tejże chwili, że kilku starszych żołnierzy uśmiecha się dziwnie i zaraz nieznośny ciężar spadł mi z piersi. Już wiedziałem, że krotochwilny sierżant chce tylko ubawić się kosztem naszego przestrachu.
Zacząłem śmiać się także, młodsi koledzy poszli za moim przykładem, a jednak w gruncie rzeczy wesołość nasza nie była, nie mogła być szczerą. Toż zbliżaliśmy się wielkimi krokami ku bitwie, i kogóż z nas nie dręczył niepokój o jutro?
A słońce wzbiło się nad głowami wysoko i dopiekało strasznie, wkrótce też zarządzono postój w miejscowości, noszącej miano Hal’u.
Znaleźliśmy tam starą, opuszczoną pompę i pompując niezmordowanie dobraliśmy się nakoniec do wody. Jeden z pierwszych napełniłem kaszkiet ożywczym, chłodnym płynem. Najpiękniejszy dzban szkockiego „ale’u” nie smakował mi tak bosko, jak ta mętna trochę woda.
Przed nami bez końca ciągnęły armaty, potem przeszła husarya Vivian’a: trzy pułki dumnie jadące na skarogniadych, prześlicznych wierzchowcach.
Prawdziwa uczta dla oczu.
Tymczasem w dali grzmiały armaty głośniej, coraz głośniej, prawie nieprzerwanym hukiem, mnie