obrazy. Żaden z nas jednak nie przeczuwał nawet tego, co miało nastąpić.
Było jeszcze szaro, gdyśmy się zerwali i czemprędzej pchnęli drzwi stodoły. Tu słuch nasz uderzyła przedewszystkiem muzyka tak cudna, żem nie kosztował piękniejszej. Płynęła gdzieś ze, spowitej w sinawe mgły, dali.
Z innych stodół i z całej wioski zbiegali się żołnierze i wszyscy słuchali z łaknącym podziwem. A tony szły słodkie, spokojne i smutne. Sierżant zaczął śmiać się wreszcie z naszego zachwytu.
— To francuska kapela — oznajmił trochę drwiąco. — Sprobujcie-no wejść wyżej, a ujrzycie, czego wielu z was już może więcej nie zobaczy.
Posłuchaliśmy rady.
Po chwili wdarliśmy się na szczyt wzgórza. Muzyka płynęła ciągle. Chciwem spojrzeniem ogarnęliśmy w mgłach stojące zbocza.
U stóp wyniosłości i o pół karabinowego strzału wznosił się zgrabny folwarczek, otoczony murem, z poza którego wychylały się zielone, owocowe drzewa, ciemniały równymi rzędami dachówki budynków, całe obejście nęciło dobrobytem i czystością.
Ale sad opasywał szereg żołnierzy w czerwonych mundurach i wysokich, futrzanych czapkach, pracujących niezmordowanie nad wierceniem otworów w murze i barykadowaniem bramy.
— To lekkie kompanie Gwardyi — objaśnił
Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/187
Ta strona została uwierzytelniona.