Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/188

Ta strona została uwierzytelniona.

nierozłączny sierżant, z miną znawcy. — Do ostatniego tchu bronić się tu będą, zobaczycie. Nie poddadzą się, póki jeden choćby potrafi ruszyć palcem. Spójrzcie-no tam jeszcze. To ognie francuskich biwaków.
Poszliśmy za kierunkiem jego ręki, w przeciwną stronę doliny, ku zniżającym się wzgórzom i dostrzegliśmy tysiące żółtawych światełek, nad któremi wznosiły się czarne pióropusze dymów i leniwie wzbijały się w mgliste przestworza.
Na przeciwległem zboczu tej doliny ciemniał drugi folwarczek i właśnie podziwialiśmy jego zalotne zarysy, gdy wtem, na niedalekim wzgórku pojawiła się gromadka jeźdźców i jęła przyglądać się nam niezwykle badawczo.
Tyły owego szczupłego orszaku stanowiło dwunastu huzarów, czoło — pięciu ludzi, z których trzech w pełnem uzbrojeniu i hełmach na głowie, czwartemu z czapki powiewała szkarłatna, piękna kita, ostatni wyróżniał się dziwnym, płaskim kapeluszem.
— Wielki Boże! — wykrzyknął nagle sierżant. — To on, to Boney, mógłbym założyć się o żołd miesięczny! Patrzcie, ten, na siwym koniu.
Na dźwięk tych wyrazów o mało oczy nie wyszły mi z orbit. Więc to on? Więc to jest człowiek, który nad całą Europą rozwiesił te posępne cienie, co pogrążyły w ciemnościach narody prawie na ćwierćwiecze, cienie, które dosięgły nawet naszego cichego folwarku, wydarły nam