Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/189

Ta strona została uwierzytelniona.

Edie, a mnie i Jim’a rzuciły w obce kraje na niepewną przyszłość i śmiertelną walkę?!
O ilem mógł wnioskować z odległości, — trochę był przysadkowaty, nizki, o kwadratowych, potężnych ramionach.
Szeroko wyginał łokcie i co chwila podnosił do oczu perspektywę.
Patrzyłem na niego ciągle, nie umiejąc oderwać wzroku od krępej sylwetki, gdy uszu moich dobiegł niespodzianie ciężki, urywany oddech.
Mimowoli obejrzałem się za siebie i spotkałem źrenice Jim’a, żarzące się jak dwa czerwone węgle.
Twarz prędko przysunął do mojej.
— To on — szepnął zdławionym głosem.
— Tak. To Bonaparte — odparłem poważnie.
Ach! Cicho! De Lapp, mówię, czy de Lissac, — jeśli ten szatan nie ma jeszcze innego nazwiska — przerwał mi z wybuchem. — On, on — powtórzył, zaciskając zęby.
Spojrzałem raz jeszcze i — poznałem także.
Ten, u którego czapki chwiała się szkarłatna kita...
Prawda. Te same spadziste ramiona, to samo dumne pochylenie głowy. Teraz mógłbym przysiądz.
Potem przystąpiłem do Jim’a, objąłem go mocno ramieniem i milcząc zajrzałem w biedne, bólem oszalałe, oczy. Pierś mu dyszała ciężko i