Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/196

Ta strona została uwierzytelniona.

tuż około ucha i bezwiednym prawie ruchem pochyliłem głowę, jak człowiek pragnący dać nurka, a jednocześnie sierżant uderzył mię końcem swojej halabardy.
— Nie bądź-no taki delikatny, — zaczął z gniewem. — Nie bój się, i tak schylisz się, kiedy cię trafią!
Inna z kul zmieniła pięciu naraz żołnierzy w jedną krwawą masę, a potem nieruchomo przypadła do ziemi, niby ohydny, sczerwieniony football.
Inna jeszcze ubiła konia pułkowego adyutanta, — z tępym, głuchym zgrzytem, podobnym do świstu kamienia ciśniętego w błoto. Przeszyła lędźwie biednego zwierzęcia i rzuciła o ziemię jak rozgniecioną porzeczkę.
Trzy następne upadły dalej, cokolwiek na prawo, a zamieszanie i bolesne jęki oznajmiły nam zaraz, że i tym razem upatrzyły kilka ofiar.
— James, straciłeś doskonałe bydlę — odezwał się ze współczuciem major Reed do adyutanta, którego spodnie i buty ociekały krwią gorącą.
— Pięćdziesiąt liwrów dałem za niego w Glasgowie — odparł poszkodowany z westchnieniem. Mniejsza zresztą o zwierzę. Ale czy nie uważałbyś, majorze, iż byłoby dobrze kazać ledz pokotem ludziom? Armaty najwidoczniej skierowano na naszą pozycyę?
— Nie — syknął niechętnie pierwszy. — To rekruci, James’ie. Potrzeba im próby.
— I tak doświadczą zawiele, może nawet zanim słońce zajdzie — przerwał gorąco adyutant.