Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/199

Ta strona została uwierzytelniona.

niby świeżemi ranami, setki kul piętrzyło się w drzwiach, w oknach, w murze, — wejście oblegało dziesięć tysięcy żołnierza, a czterystu gwardzistów po bohatersku odpierało napad! Do wieczora została ich ledwie połowa, lecz ani jeden Francuz nie pokalał progu.
A jednak jak oni się bili!
Życie nie obchodziło ich w tej chwili więcej, niż błoto, w którem brodzili po kostki.
Jeden z nich, — zda się prawie, że widzę go jeszcze, — wysoki mężczyzna o zdrowej, ogorzałej cerze, — korzystając z nagłego przycichnięcia strzelaniny, — ruszył ku bocznym drzwiom domu, podpierając się wprawdzie laską i kulejąc mocno, ale z odważnie podniesionem czołem, — i jął szturmować do forteczki z całej siły, wołając na swoich, by szli za nim.
I stał tam może z pięć minut, nieustraszony, pod gradem kul, które nanowo sypnęły się z okien, aż z pułku tyralierów brunświckich, broniących się w sadzie, padł strzał, który roztrzaskał mu głowę.
Ale za tym nadciągali wnet inni, mniejsze, lub większe kupy odważniejszych, po dwóch wreszcie, po czterech, — wszyscy odważnie, i z taką śmiałością, jakby śladem ich gotowała się tu przybyć cała armia.
I trwaliśmy tak od rana, pochłaniając tylko wzrokiem tę śmiertelną, u stóp naszych rozgrywającą się bitwę, — Książę jednak zauważył wkrótce, że nic nie grozi prawemu skrzydłu sprzy-