Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/200

Ta strona została uwierzytelniona.

mierzonych armii i postanowił rzucić nas także w wir walki.
Francuzi zmienili taktykę. Teraz szerokiem półkolem otaczali folwark i prażąc go ciągłym ogniem — posuwali się naprzód, zwolna występując po za linię strzałów.
Chwila i tyralierzy francuscy zniknęli już w gęstem, zielonem zbożu, w dole, tuż przy naszym pułku...
I stamtąd usiłowali wziąć na cel kanonierów, usiłowali tak celnie, że trzy działa umilkły wraz na lewem wzgórzu, u stóp armat zaczerniły sylwetki poległych na stanowisku...
Nic jednak nie uszło żbiczego wzroku Księcia.
Galopem przypadł ku nam.
Ujrzeliśmy twarz ukochaną, zniszczoną trudami wojny, ciemne włosy, nos zakrzywiony, długi, błysły wielkie kokardy kapelusza... Ogarnąl nas przenikliwem, a bystrem spojrzeniem...
Otaczało go ze dwunastu może oficerów, tak rozbawionych i strojnych, jakby jechali nie przymierzając, polować na lisy, i nie wiedząc, że ani jeden nie ujrzy jutrzejszego słońca...
— Ciężka sprawa, generale! — odezwał się, zwalniając biegu.
— Bardzo ciężka, Ekselencyo — odparł poważnie Adams.
— Ale możemy ich powstrzymać! Cóż znowu! Mieliżbyśmy pozwolić, żeby garść tyralierów obezwładniła nam calą bateryę!? Wyrugujcież mi ich, generale, z tej pozycyi!!