Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/201

Ta strona została uwierzytelniona.

Po raz pierwszy w życiu uczułem dziwny jakiś dreszcz charakterystyczny, który niby iskrą przebiega ciało, skoro za chwilę ma się wziąć udział w bitwie. Krew zagrała.
Aż dotąd nie czyniliśmy nic przecie, prócz leżenia na ziemi i z zamkniętemi oczyma przyjmowania śmierci — z pokorą, bez ruchu, pod groźbą najsurowszej kary, a to jest chyba najcięższym wysiłkiem.
Teraz nadchodziła kolej czynów i — szliśmy ze śpiewaniem, prawie, z gotowością.
Brygada zerwała się z ziemi i jęła formować długą, w czwórki wyciągniętą linię. Potem zaczęliśmy się spuszczać z góry...
A wtedy tamci rozbiegli się niby stado spłoszonych przepiórek i gnali przed siebie, naoślep, z pochylonym naprzód grzbietem, wlokąc po ziemi ciężkie karabiny, padając, zrywając się, krzycząc...
Połowa zdążyła uciec, ale drugą ogarnęliśmy już bez litości, a najpierw oficera, który był bardzo tęgi i nie mógł biedz tak prędko...
Rob Stewart, towarzysz z prawej strony, utopił bagnet w jego grzbiecie, nieszczęsny wydał dziki, straszny okrzyk... Wzdrygnąłem się pomimo woli..
Rozkazano nie dawać pardonu, — więc walczyliśmy na bagnety, uderzali kolbą...
Krew ogniem trawiącym zalewała żyły, — i trudno nam się nawet było dziwić, — toż oni, tamci, od rana strzelali do nas, niby do zajęcy,