Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/207

Ta strona została uwierzytelniona.

Ale staliśmy jak mur niewzruszeni, — złamać nieznacznie ch oćby szyk bojowy, znaczyło pożegnać się z życiem, — w mgnieniu oka pułk cały jechałby po naszych karkach!
Trwaliśmy więc bez ruchu, było jednak coraz ciężej, gdyż o kilkaset yard’ów od nas, i także pod osłoną wzgórzy, zaciągano pośpiesznie dwanaście dział, wprawdzie mniejszego kalibru, ale zakrytych tak dobrze przed wzrokiem, że artylerzystom nie groziło najmniejsze niebezpieczeństwo, a czworobok nasz pozostawał jak przedtem odkryty...
Baterya nagle przemówiła i odtąd wyrzucała kule, które literalnie pogrążały się w sam środek szergówtir plongeant nazywają podobno taki rodzaj strzałów, — jeden z artylerzystów skoczył potem na szczyt wzgórza i zatknął w mokrej ziemi rohatynę, mającą ułatwić celowanie towarzyszom. Stało się to na oczach całej naszej, zdumionej nieprawdopodobnem zuchwalstwem brygady.
Żaden z nas nie wystrzelił, — każdemu się zdało, że wyręczy go z pewnością najbliższy towarzysz...
Ale trudno to było ścierpieć. Chorąży Samson, najmłodszy z podoficerów naszego pułku, wybiegł nagle z czworoboku, wdarł się na wierzchołek błyskawicą i już, już dosięgał rohatyny, gdy na pochyłości jak z pod ziemi wyrosła sylwetka ułana i na podobieństwo szczupaka godzącego w niedomyślającego się nawet podstępu węgorza, utopił mu lancę w grzbiecie. A cios był