Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/227

Ta strona została uwierzytelniona.

— Gdybyż tylko tamten przeklęty potwór zechciał znowu się przybliżyć!!
Głośny śmiech powitał te, z głębi serca wydobyte, słowa.
Wnet jednak wrócił spokój, bo nadchodziła chwila, w której najniewprawniejsze oko, ogarniające teren owej wiekopomnej bitwy, — poznałoby na czyją stronę schyliło się zwycięstwo.
Wprawdzie kolumny i szwadrony trwające od rana w niezwyciężonych czworobokach, — jęły łamać się gdzieniegdzie, a w wielu ciemniały smutne, puste luki, — wprawdzie zamiast czół, słoniętych silną linią tyralierów, posiadały tyły obficie upstrzone sylwetkami opieszałych i niechętnych, — ale za to jechaliśmy po karkach Gwardyi, która topniała jak śnieg pod straszliwym, gorącym podmuchem i choć zdołała nas wprowadzić pod dwanaście armat, — zdążyliśmy je zdobyć, zanim uczyniły nam najmniejszą szkodę. Nie zapomnę nigdy upojenia, jakie nas ogarnęło wówczas, ani widoku młodszego podoficera, następnego w godności po tym, którego zgładził ułan, kreślącego z zapałem na jednem z owych dział nieprzyjacielskich tryumfalną cyfrę: 72 — białą kredą...
Prawie jednocześnie po polach poszło głośne „hurra” wszystkich wojsk angielskich i runęły naraz w dół ze wzgórzy, barwistą wstęgą zalały dolinę i jęły ostatecznie gnębić nawpół już obezwładnionego wroga.
Wkrótce nadjechały z łoskotem armaty, potem przyskoczyła lekka kawalerya, — a raczej resztki