Dzień wstawał i właśnie pierwsze szare brzaski nieśmiało przenikały przez długie, wązkie szpary ścian naszej stodoły, kiedy wstrząśnięto mię mocno za ramię.
Zerwałem się, jak oparzony.
Rozespana mózgownica nasuwała mi straszne obrazy i w jednej chwili wyobraziłem sobie, że to atak kirasyerów, porwałem najbliższą, opartą o mur halabardę i tu otrzeźwiło mię zimne dotknięcie gładkiego żelaza. W około szarzały niezliczone sylwetki śpiących towarzyszy.
Przetarłem prędko oczy i któż opisze moje zdumienie, gdym w stojącej tuż przy mnie postaci, poznał czcigodną osobę majora Elliott’a.
Miał niezwykle poważny wyraz twarzy, — nieco opodal majaczyło dwóch sierżantów, trzymających grube ołówki i długie, papierowe wstęgi.
— Wstawaj, chłopcze — rzekł półszeptem, tym dawnym, dobrym, przyjacielskim tonem.
— Jestem, panie — bełkotałem, niezupełnie jeszcze wytrzeźwiony.
— Pójdziesz ze mną. Czuję względem was ciężkie obowiązki, — ja to przecież przyczyniłem się do porzucenia rodzinnych, szkockich progów — mówił major dalej dziwnie surowo i smutno, — i brak otóż, — braknie nam Jim’a Horscroft’a!
Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/229
Ta strona została uwierzytelniona.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY.
Żniwo śmierci.