Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/230

Ta strona została uwierzytelniona.

Wszystka krew ściekła mi do serca. Toż wśród zmęczenia, głodu, i w ciągłym wirze szalonych ataków, do cna zapomniałem o najlepszym przyjacielu. Nie widziałem go od chwili, gdy sam jeden rzucił się na gwardyę i pociągnął za sobą pułk cały.
— Sporządzam właśnie wykaz poległych ze strony angielskiej, — objaśniał nie patrząc na mnie starzec, — gdybyś zechciał mi towarzyszyć, wyrządziłbyś mi prawdziwą przysługę?
Umilkł i już bez słowa wyszliśmy za drzwi stodoły, tuż koło nas dwóch nachmurzonych sierżantów...
Och! Straszny to był widok! tak straszny, że odżywa pomimo tylu lat ubiegłych, tak straszny, że chciałbym go przyodziać w jaknajskąpsze słowa!
Straszliwą jest sama w sobie bitwa, ale w chłodzie, i w ciszy poranku, bez podniecających dźwięków trąb i bębnów, — znika zapał, gasną płomienne glorye, a rozpościera się tylko coś niby olbrzymia, wielka, niezmierzona rzeźnia, — krwią przesiąkła ziemia i na niej niezliczone plamy pomiażdżone, ćwiertowane, okaleczałe ciała ludzkie. Rzekłbyś, że człowiek oto podaje dzieło Boże na urągowisko. A ze szczegółów różnych, z ciał poległych, odczytywać można było każdy, poszczególny przebieg bitwy, — tu czerniły się zwłoki mężnie ginącej piechoty, tworząc martwe, pełne grozy, czworoboki, tam w nieładzie okropnym ciała kawalerzystów, którzy do pierwszych przypuszczali atak, dalej jeszcze, na pochyłości, majaczyły syl-