Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/239

Ta strona została uwierzytelniona.

prawdę — odparłem trochę szorstko, gdyż zdało mi się, że poprzez cudne kształty tej wdzięcznej postaci, dostrzegam inną, zwróconą zastygłem spojrzeniem w niebo, tę, którą zabrało krwawe pole bitwy, tę, która została wśród zielonych wzgórzy Belgii.
— Ktoby temu uwierzył? szepnęła przeciągle. — I czemże jesteś? Generałem? Pułkownikiem?
— Prostym żołnierzem — wycedziłem zwolna i dawny ból ukłuł mię w serce.
— Jakto? Nie należysz chyba do pospolitaków, którzy dźwigają karabin? — badała z chłodnem zdziwieniem.
Do tych właśnie.
— Ach, tak. Nic ciekawego zatem wyrzekła półgłosem i jakby do siebie, cofając się pośpiesznie na kanapkę.
Pokój umeblowany był wspaniale, cały obciągnięty jedwabiami, aksamitem, pełen kosztownych, lśniących jak słońce, przedmiotów, onieśmielał i przytłaczał przepychem tak bardzo, że zaledwie miałem odwagę przysiąść gdzieś na brzeżku krzesła, ja ubogi żołnierz i brat stryjeczny pani owych bogactw.
Edie usiadła z wyszukanym ruchem i wtedy zauważyłem, że jest w żałobnym stroju. Donieśli jej już zatem o śmierci małżonka.
— Lżej mi, że wiesz o wszystkiem — zacząłem po chwili niepewnym trochę głosem, — gdyż nie potrafiłem nigdy z oględnością udzielać złych wieści. — Powiedział... że to, co znajduje