Strona:Artur Gruszecki - Córka osadnika.pdf/6

Ta strona została uwierzytelniona.

Główną, ulicą, prowadzącą do portu, szedł człowiek, lat około czterdziestu, szczupły, ale energiczny w ruchach, z brodą szpakowatą. Gdy przechodził obok kawiarni, posłyszał nagle wymówione swe imię i nazwisko:
— Janie Brisson! Janie Brisson!
Wołany przystanął i spojrzał w głąb kawiarni, w której przy małych stolikach siedzieli goście. Po chwili skierował się do oddalonego stolika, gdzie z ręką wyciągniętą na powitanie stał jego towarzysz podróży z Francji do Ameryki, Henryk Lion.
— Trzy lata upłynęły od r. 1897, w którym razem wyjechaliśmy z ukochanej Francji, a ty, Brissonie, tak się już postarzałeś? Co robisz? Jak ci się powodzi? Siadaj tu, napij się kawy i mów.
Obydwaj towarzysze usiedli, zażądali kawy i po chwili Brisson zaczął:
— Narazie, gdy przyjechałem, wiodło mi się dobrze. Dostałem miejsce dozorcy składu bawełny, dobrze płatne, ale i odpowiedzialne za całość i bezpieczeństwo towaru. Dwa lata upłynęły właśnie od chwili, gdy objąłem to zajęcie; córeczka moja, Lola, chodziła na pensję, żona była zdrowa i gdyby nie tęsknota za krajem rodzinnym, byłbym zupełnie szczęśliwy. Nagle pewnego dnia spostrzegam, że ze składu wywożą większą, niż zazwyczaj, ilość towaru, a wprowadzają paki dziwnie ciężkie w stosunku do bawełny. Zaraz poszedłem do właściciela, by zawiadomić go o mych podejrzeniach, ale ten rozgniewał się na mnie i powiedział, żebym się nie mieszał do spraw wewnętrznej fabrykacji.
Brisson umilkł i zapalił papierosa.

4