Strona:Artur Oppman - Baśń.djvu/6

Ta strona została uwierzytelniona.


wloką. Nie straszne nam były gór ostre szczyty i śmiercią zionące wrogów działa. Imię twoje pani wiodło nas ze śpiewem w bitewną kurzawę — po zwycięstwo!
Jedzcie dalej.
Zasępiły się wojów twarze. Zagrała trąbka, zalśniły kopyta i zniknął we mgle hufiec.
A zdali znów płynie piosenka jasną mocą dygocąca. „O mój rozmarynie rozwijaj się.
Pójdziemy z okopów na bagnety.
Bagnet mnie ukłuje.
Śmierć mnie ucałuje — ale nie ty“.
Na stalowych żądłach bagnetów łamie się i księżyca światło. W szeregach zwartych pieśnią spojonych idzie huf. Bez zbroic i lśniących pancerzy. Szary mundur kurzem pokryty. Twarze młode, życiem tryskające.
Zkąd jesteście? rzekła z zadziwieniem jasna pani, wszak dziś po raz pierwszy przechodzicie przedemną?
Tak, bo my niedawno w twą służbę zaciągnięci. Patrz, dłonie nasze chłopięce, nie przywykłe do oręża, ale idziem z ochotą do Ciebie pani.
Skąd przybywacie?
My, harcerze z pod Radzymina. Rozbite wroga hordy. Patrz, oto zdobyte sztandary do stóp ci się chylą.
Zagrały fanfary.....
Uśmiech szczęścia zadrgał na licach jasnej pani. Wstała z tronu i białą do alabastru podobną dłonią, zawiesiła wieniec na trzepoczącym dumnie sztandarze.
Cisza..... wszystko znikło, jak mara. Pozostała tylko złocista smuga rycerskich hufców i..... jasnej pani.

KONIEC.