Strona:Artur Oppman - Pieśni o sławie.djvu/116

Ta strona została uwierzytelniona.

Z kopuły nieba kapie jasność blada,
Cerkwie warszawskie w księżycu się złocą,
Schodzi w ulice wieczór listopada
I grozi miastu niewolą i nocą.
Knut w cytadeli i szpiegi na czacie,
Tętent kozaków i patroli wrzaski...
Koledzy moi! Czy wy pamiętacie?
Ogarek świecy... Kicki... Bogusławski...

A cóż nam Hurko! A cóż podła zgraja
Tych, co po klasach krzyku ducha strzegą!
Gnębione dziecko jak pies się przyczaja,
Lecz psią ma wierność dla kochania swego!
O, matko Polko! wskroś nieludzkie męki
Wiodłaś swe syny katorżniczą drogą,
I ryte w sercu wolności piosenki
Buchały kwiatem pod najeźdźcy nogą!

Olszynka... Grochów... Jakim dziwnym dźwiękiem
Dwa te wyrazy na duszę się kładą!
Jak gdyby ułan stanął pod okienkiem
I: «Za Ojczyznę!» krzyczał twarzą bladą.
Jakieś dalekie majaczeją wschody
I zgon ofiarny, który pęta skruszy,
A jutro rano: «Prebłagij Hospody!...»
Mundur na piersiach — i sakrament w duszy.