Burmistrz z Małgosią posuwistym krokiem
Szli z obróconem na świątynię okiem:
Nęci ich ona, ta Warszawy macierz!
Dziewka przez drogę kończy szczery pacierz,
A ociec wspomniał zmarłe antenaty,
Co śpią spokojnie w lochach kolegiaty.
W najpierwszej ławce zasiadł burmistrz z córką.
Ołtarz, kadzideł przesłoniony chmurką,
Złoci się cudnie, jakby słońce zgoła;
Nad nim figura srebrnego anioła
Roztacza skrzydeł opiekę łaskawą
Nad miejskim ludem i całą Warszawą.
Nabożne pieśni zabrzmiały w kościele:
Burmistrz głosową przewyższa kapelę
I na wzór innym (pokasłując czasem),
Huczy, jak organ, uroczystym basem;
Zasie Małgosia, świecąc ócz brylantem,
Wznosi swe pienia cieniutkim dyszkantem.
Jakże serdecznie lecą wzwyż te głosy!
Jak biją grzmotem w zimowe niebiosy!
Jak do stóp Boga, za gwieździste progi,
Lecą od ziemskiej, pełnej cierni, drogi,
I dzwoniąc dźwiękiem srebrzystego dzwonu,
Padają kornie u Bożego tronu!