Strona:Artykuł o Zofii Rogoszównie, Bluszcz (1924) R57 nr21-24.pdf/7

Ta strona została uwierzytelniona.

O dni długie tęsknego czekania,
gdy mgła szara, świat cały zasłania,

nie doczekać się promienia słońca!
Czyliż męce nie będzie już końca?

Każda gałąź łzą bólu ocieka,
Wierzba żyje... i patrzy i czeka.

Aż raz świtem... czy san to? czy mary?
nikną, bledną nadrzeczne opary.

i z rozdrganych, ulotnych woali,
w których zorza gra barwą opali,

hen, za wodą, ponad rąbek siny
olch bezlistnych i brzóz i wikliny,

zróżowiona przedświtem poranku
cudna wierzba, w srebrzystych ros wianku

splotem gibkich gałązek się zrywa,
zda się woła i wabi i śpiewa:

„Matuś moja, serdeczna, rodzona,
taka byłam za Tobą stęskniona,

Tak się rwałam ku Tobie, ku górze,
aż ramionka wyrosły mi duże.

Patrz, mateńko, siwiutka, zgrzybiała
to ja jestem, córeczka twa mała!

Czy ty widzisz mnie matko jedyna?

— — — — — — — — — — —

Oto szczęścia wybiła godzina!”

W główkę srebrną, strojną blaskiem słońca
matka patrzy i patrzy bez końca,

i ramiona wyciąga spękane:
— „Córuś moja! dzieciątko kochane!”

— — — — — — — — — — —
— — — — — — — — — — —

O dni cudne, słodkiego poznania!
Zwiewne blaski, uśmiechy, szemrania,

szept gałązki; co wdzięcznie się zgina,
gdy swej matce śle pokłon wierzbina.


i z zżółkłego się nieba wynurzy
mściwe lice archanioła burzy.

Jak szatanów tabun rozpętany,
w skok nadlecą druhowie-orkany,

i skłębionych chmur okryci tarczą
raz po razie piorunami warczą.

Strach niemocy przegiął wszystkie drzewa
wtem, z rozdartych nieb, buchta ulewa.