Wierzbo! wierzbo! i czemuż o świcie
w skrzepłej piersi jeszcze drgnęło życie?
Poco wznosisz zbolałe ramiona,
i jak łachman zdarta, zdziurawiona
Wpijasz oczu wyżartych orbity
w gaj nadrzeczny, chmur kirem zakryty?
Ach, napróżno twe oczy goreją
niezmożoną, obłędną nadzieją.
Nad urwiskiem słonecznej doliny
całun śmierci rozpostarł się siny. —
Znikły kwiatów pogodne oczęta,
znikła rzeka, w sierp złoty wygięta,
znikły dzieci uśmiechy promienne. —
Muł pozostał... i zwały kamienne
a z posągu przeczystej miłości
pni strzaskanych bielejące kości.
— — — — — — — — — — —
— — — — — — — — — — —
Cicho wierzbo! cicho wierzbo siwa,
cóż, że głuchy jęk pierś Ci rozrywa,
cóż, że w szale swej rozpaczy silnej
bijesz głową o twardy mur skalny,
że po piargu włóczysz włosów szarfy,
niby struny potargane harfy?
Nie nadejdzie śmierć dobra, litosna
Cicho wierzbo... będzie znowu wiosna.
Będą znowu zachody i świty,
znów się pieśnią rozdzwonią błękity,
a choć groza tak pierś twoją stłoczy,
że prócz bólu, nic nie dojrzą oczy,
ty żyć będziesz — i konać na nowo,
aż nieznane dopełni się — słowo.
Bo się wszystko na ziemi przemienia
oprócz męki niezmiennej — cierpienia.
ZOFJA ROGOSZÓWNA