PUSTYNIA.
Dokoła, wszędzie obszar jednostajny, płaski,
Roztacza przeraźliwie bielejące piaski,
Z których szaremi centki, jak kropka przy kropce,
Wznoszą się wirem wichru usypane kopce
Prawie w równych odstępach, a ich chwiejne czoła
Wieńczą szorstkie, kolczaste popielate sioła,
I na owe palącej białości przestrzenie
Rzucają swoje nikłe, szarzejące cienie.
Zresztą na widnokręgu nic się nie wyróżnia:
Wszędzie ta sama pustka i dusząca próżnia,
Która pod roztopionych lazurów kopułą
Stoi wieczyście głuchą, niemą i nieczułą.
Nic nie przerywa nagich płaszczyzn krajobrazu:
Ani odległe drzewo, ani odłam głazu,
Ani nawet obłoczek lecący w oddali...
Wszędzie blask, co oślepia, i żar, który pali.
Płonący glob i błękit błyszczący bez zmiany.
Tuż ponad ziemią, w pierścień ujęty miedziany...
Nic nie drga, tylko drgają odbite przez piaski
W falującem powietrzu rozproszone blaski.