Strona:Augustyn Thierry - Spiskowcy.djvu/112

Ta strona została przepisana.

obchodząca, stanęła na drodze. Bez żadnych umów przedwstępnych, stosunki ich tak się ułożyły, że nawet wobec samych siebie zachowywali incognito. Nigdy, w czasie tego rodzaju rozmów w gabinecie tuileryjskim, nie słychać było żadnego nazwiska, żadnego tytułu.
La Chesnaye znów się skłonił i rzucił pytanie:
— Kiedy? Uśmiech był odpowiedzią.
— Dobrze!
Tu nowy ukłon.
— Proszę mnie nie oszczędzać!
Tego rodzaju frazes był znakiem pożegnania i zarazem oznaką, że pożądanie miało rozmiary, jakich La Chesnaye pragnął.
Szambelan po raz ostatni się skłonił, i cicho, jak wszedł, pałac opuścił. Jak miał zrobić, ażeby go nikt nie widział, wiedział doskonale.
Po chwili przez boczne drzwi pałacowego ogrodu, od których klucz posiadał, szambelan La Chesnaye pieszo oddalał się od Tuileryjskiego pałacu. Przedewszystkiem należało mu zwiedzić Passy, dopytać się — czegóż nie może parę sztuk złota? — czy właścicielka pustelni nie uciekła zbyt daleko, trafić na jej ślad, a gdy to wszystko będzie mu wiadome, czegóż nie będzie umiał zrobić ten mąż stanu, który niegdyś na własny użytek zakładał pajęcze sieci, a teraz nie na własny wprawdzie użytek, ale też i nie na własny rachunek...
— Zobaczymy! — po długich rozmyślaniach powiedział La Chesnaye, prawie głośno, w chwili gdy się zbliżał do pustelni w Passy.