Strona:Augustyn Thierry - Spiskowcy.djvu/12

Ta strona została przepisana.

wany w kołach, znających się na elegancji i wygodzie, patrzył cały szeregiem oświetlonych okien na szare cienie nocy. Jak zwykle, jego gabinety (private rooms and beds) we wnętrzach swych ukrywały liczne pary miłosne, fast people, «żyjących szybko i gwałtownie», swells albo panny de Pimlico... Wszyscy ci goście świętowali i w rozpuście szukali rozkoszy. Była to jednak rozpusta à l’anglaise: wstydliwa i pozująca na czystość, a więc mniej pocałunków, jak butelek, — British respectability!...
Tego wieczora jednak w domu hulaszczym nie wszystko było ostrym wyrazem pijaństwa, lub słodkim — miłości. Na pierwszem piętrze, w najdyskretniejszym z «private rooms», dwóch ludzi siedziało za stołem. Obydwaj byli zamyśleni i milczący.
Jeden z nich mógł mieć około czterdziestu lat. Wysoki, silny, bardzo mocny jeszcze brunet, o długich włosach i kędzierzawej brodzie; mężczyzna ten, sądząc z jego wyszarzanego odzienia, mógł należeć do licznego szeregu podejrzanych figur, nie mających nigdy zapewnionego dnia następnego: mógł to być tak dobrze jakiś profesor literatury, jak koncertant, którzy zewsząd spadają na ulice Londynu, tego miasta, gdzie schody bliźniego są tak strome, a chleb jego ręką podany kaleczy usta.
W tej chwili mężczyzna ten zjadał, a raczej pożerał: szynkę, roast-beeff — wszystkie łakocie angielskiego pałacu — piwo i wino reńskie wchłaniał w siebie ten milczący człowiek.
Towarzysz jego, bo nie współbiesiadnik, prawie starzec, patrzył na to gwałtowne żywienie się. Sam prawie nic nie jadł. Był to gentleman starannie wygolony, łysy, nadzwyczaj starannie odziany. Przypominał swym czarnym strojem i białym krawatem jednego z tych dziekanów-archidjakonów, świadczącego własną osobą przed zgromadzeniem o dziełach Wszechmocnego. Błysz-