Strona:Augustyn Thierry - Spiskowcy.djvu/122

Ta strona została przepisana.

Wice-hrabia Besnard uważniej spojrzał na nieznajomego, posiadającego tak dokładne informacje: człowiek ten, silnej budowy, mógł mieć lat czterdzieści, posiadał czarną brodę, włosy gęste, i rzadko mające z grzebieniem do czynienia. Kostium jego przypominał ubiór posłańców paryzkich — miał na sobie kaftan z niebieskiego aksamitu i czapkę ze skóry wydry.
— A więc? — zapytał Besnard.
— Panie wice-hrabio, przynoszę panu mały upominek.
— Upominek? — zdziwiony oryginalnością tych wyrazów, powtórzył Besnard.
— Tak, podarunek od pana Lazare.
— Nie znam wcale pana Lazare!
— Nie wiem o tem; ale on doskonale zna pana wice-hrabiego.
Besnard coraz pilniej przyglądał się nieznajomemu. Zdawało mu się, że twarz tę w życiu swem już gdzieś widział? Pamięć jednak nie przypominała mu żadnego nazwiska; a przecież pewnym był, że gdzieś już spotykał tę gęstą brodę i rozczochrane włosy. Gdzie?... W jakiem miejscu?... Przy drzwiach którejś z nocnych restauracyj?... Cudzoziemiec to był zresztą — wymowa zdradzała go ciągle — korsykanin jakiś, włoch może?... Dziwne, szalone myśli ogarniać poczęły Besnarda, który nie mógł oprzeć się rozkosznemu jakiemuś wzruszeniu. Było to przeczucie tylko, bez żadnej najmniejszej pewności, ale oprzeć mu się nie mógł.
— Wejdźmy! — powiedział Besnard, wskazując na drzwi domu ojca.
Nieznajomy zastąpił mu drogę:
— Niepotrzebniebyś się pan fatygował, panie wicehrabio!... Natychmiastbyś pan wyjść musiał!
Przy tych słowach nieznajomy podał Besnardowi pudełko, sznurkiem obwiązane.
— Niech pan to weźmie, panie wice-hrabio!... Jest to zwiastun spokoju serca!