Strona:Augustyn Thierry - Spiskowcy.djvu/169

Ta strona została przepisana.

czasu przed obrazem, z którego ram spoglądał na niego Armand du Plessis, książę kardynał de Richelieu i długo się wpatrywał w rozumną twarz wielkiego męża.
Długie to wpatrywanie się w obraz monstrualnego wielkiego człowieka, tej uosobionej «prawości bez skrupułów)), wzmocniło widać serce pana ministra, gdyż usiadł na zwykłem swojem miejscu i zadzwonił na swego barona Efraima:
— Każ pan wprowadzić tego Besnarda i każ pan oddalić się policjantowi, który go strzeże... Jeszcze słówko. Oto masz pan list do mego kolegi ze spraw wewnętrznych. Proszę, odnieś go pan sam. Dodaj pan, że ja za wszystko odpowiadam... ale, powiedz pan, że chcę — to warunek konieczny — ażeby mi pozostawiono zupełną swobodę działania!... Potrzebuję dwudziestu czterech godzin... Jeszcze raz przypominam: odpowiedzialność przyjmuję na siebie!
Przy tych słowach jego ekscelencja wręczył list konfidencjonalny ładnemu sekretarzowi, który natychmiast wyszedł spełnić rozkaz.
Gdy sam pozostał, znów ogarnął go dziwny niepokój, wsparł czoło na rękach i zamyślił się głęboko. Gdyby ktokolwiek był spojrzał na niego w tej chwili, ogarnąćby go musiało niezmierne zdziwienie: jego ekscelencja pan minister stanu, prawdziwe dziecko szczęścia, ten, którego wynoszono w pałacu Tuileryjskim do najwyższych godności, drżał jak w febrze!...
Skrzypnięcie drzwi i szelest draperji zwrócił uwagę pana ministra, który podniósł głowę: wice-hrabia Besnard stał przed nim.
Kilka chwil panowało ponure milczenie. Pan minister stalowym wzrokiem spojrzał na Besnarda, który ze spuszczoną głową czekał, nie mogąc przemówić do milczącego ciągle dostojnika. Po pewnem, przydługiem nieco milczeniu pan minister odezwał się:
— Jesteś pan wolny, panie Besnard!