Strona:Augustyn Thierry - Spiskowcy.djvu/205

Ta strona została przepisana.

Rozyna zatrzymała się.
— Oh! — zawołała — jak tam musi być zimno!
«Tam» — miało znaczyć na dnie oceanu.
Po chwili znów szli ku falom wzburzonym: ale Rozyna coraz wolniej posuwała się naprzód. Nogi odmawiały jej posłuszeństwa. Tak wylana dotąd księżna de Carpegna milczała teraz...
Doszli nareszcie do brzegu. Tutaj stosy kamieni od wieków wyrzuconych z łona oceanu oddzielały ich od wody. Gdy je przeszli, znaleźli się na piasku, na którym tu i owdzie świeciły w ciemności kałuże zimnej wody.
Morze powracało do swych brzegów: zdala huk bałwanów oznajmiał o jego gniewie. Wśród mgły trudno było dojrzeć jego powierzchni, ale za to ucho z przerażeniem łowiło jego ruchy, którym huk grzmotu towarzyszył. Chwilami wśród tej burzy w powietrzu panowało milczenie, ale po to tylko, ażeby z tem większą mocą spienione bałwany rozbijały swe grzebienie z piany o każdą przeszkodę.
Rozyna roześmiała się nerwowo:
— Czy słyszysz? — zawołała — morze nas zaprasza!
Schyliła się, podniosła kamień i rzuciła go w stronę morza, jak gdyby je tem uderzeniem zabić mogła. Ale morze nawet na chwilę się nie uciszyło... Świtało: teraz już można było rozróżnić przedmioty.
Przed nimi w tej chwili niezmierzona okiem przestrzeń wód zataczała półkole ruchomych fal. Sprawiały one wrażenie otwartych paszcz, z których zjadliwa sączyła się ślina. Przepaściste te czeluście zdawały się grozić zniszczeniem. Groźba tem była straszniejszą, że ohydne paszcze zbliżały się z każdą chwilą. Wiatrem podżegane fale morskie z rykiem rzucały się na brzeg i tutaj rozpływały się, ale natychmiast nowe zastępy wód nadbiegały i układały się na poprzedniczkach...