Strona:Augustyn Thierry - Spiskowcy.djvu/206

Ta strona została przepisana.

Jeszcze chwila, a przepaść musiałaby ogarnąć kochanków...
Rozyna skamieniała: zdziwionemi, pełnemi przestrachu oczyma spoglądała na to straszne zjawisko. Piękna kobieta drżała, twarz jej zbladła, zęby szczękały.
— Zimno ci? — zapytał Besnard łagodnie.
— Nie... nie!... — odpowiedziała. Ja się boję!
Besnard spojrzał na Rozynę... Rzeczywiście przestrach malował się na jej twarzy. Z pięknej, w tej chwili stała się okropną!
Nagle Rozyna odwróciła się od morza i biedz poczęła ku parkowi. Besnard rzucił się za nią w pogoń i wkrótce schwytał ją za rękę:
— Rozyno!... Trochę odwagi!... Tylko jedna chwila obawy, a potem...
— Nie... nie! — wołała de Carpegna. Nie chcę już umierać, nie chcę!
Besnard chciał ją ująć za rękę, ale ona go odepchnęła od siebie!
— Nie chcę... Nie chcę! — wołała ciągle. Nie kocham cię widać tak, ażebym mogła umrzeć!
I znów biegła ku Sasseville, uciekając od śmierci... Besnard znów ją dogonił.
— Ah! nędzna kobieto!... Podłe serce! Musisz zginąć ze mną!
Schwycił ją za rękę i szarpnął tak mocno, że Rozyna Savelli upadła na ziemię. Pod wpływem przestrachu z ust jej wyrywały się oderwane wyrazy:
— Na pomoc!... To podle!... Nie jestem twoją!.... Puść mnie, puść! Na pomoc!... Podle, podle!... Nie kocham cię, nigdy cię nie kochałam!
Ale krzyki te i skargi wiatr rozwiewał na wszystkie strony, a w pobliżu nie było ani jednej żywej isto-