Od lat tu mieszka Lilabor na Wybrzeżu Wapiennym. Oto już chata z ciemnych bierwion i ogień klaszcze w powałę i zapach dymu, i bulgot wody w kadzi miedzianej.
A w chacie Lilona smutna, niespokojna, nieutulona w milczeniu swoim.
Siada Lilabor u dźwierzy sękatych i pozdrawia ją spojrzeniem oczu, które stają się teraz dalekie, aż do horyzontu, dalekie.
Urodził się Lilabor w tej chacie ciemnej, dymu i ciszy pełnej, a nikt nie mówił do niego. Ani matka, którą kiedy wspomniał — widział umierającą z żalu na szeleszczących, suchych wodorostach tam w kącie. Ani ojciec ogromny pełen szmeru gościńców dalekich, ustrojony w rzezane jantary z brodą ostrą jak jantar błyszczącą. O bo wracał czasem tylko z wypraw niedosiężnych, a przywoził topór coraz rdzawszy, coraz błyszczących kamyków więcej, grozy i poszumu obcych borów coraz więcej. A nie mówił nic. Tylko wspierał się o topór szeroki jak płaska, lśniąca ryba i opowiadał, opowiadał, aż wyrastały knieje, a w dymie chaty stawały tęgie urwiska z mowy jego narosłe. Matka Lilabora coraz to mniejsza od żalu i lęku wielkiego kurczyła się u osmalonych bierwion, szeleściły suche wodorosty pod jej wiotkim ciałem i wraz z nią w proch się zmieniały. A nie mówiła nic. Aż zobaczył raz Lilabor jej oczy blade i smutne, trwożne oczy morzu porannemu podobne jak toczyły się jako dwie krople, jako łzy dwie ostatnie, gdy łez innym nie stało, toczyły się do morza o świcie. I żal go zdjął wielki i płakać począł. — O powiedz, powiedz mi, matko! — A oczy żałosne przystanęły i spłynęły do szerokich rozlewisk porannej zatoki.
Odtąd raz jeszcze, — trzy burze, pomni Lilabar — od tego czasu minęło — Ojciec do chaty zajechał.
Zamyślenie jakieś miał w spojrzeniu, a nie rozpowiadał jak zwykle wiele, jeno ręce ciężkie jak maczugi na ramiona synowi położył i odszedł. A gdy do dźwierzy szedł zawołał Lilabor
O, powiedz, powiedz mi ojcze! Ale słychać było już grzmot stóp ciężkich jak fale o zmierzchu burzliwym i topór ledwie z wydmy białej łysnął.
Ej, i czekał Lilabor dni długie nad morzem, które fale składało coraz nowe, a nigdy nad brzeg nie urosło, tylko się tak same pożerało przez wieki długie.
Strona:Baczyński - Autografy utworów poetyckich (1939-1943).djvu/70
Ta strona została przepisana.