trząc na nią wśród ludzi, powstrzymywać musiałem dłonie, co się ku niej wyrywały i zakrywać oczy, całujące ją spojrzeniami... I tę jeszcze tęsknotę pieśń-by wyrażała, kiedy mając ją przy sobie, blizko, na piersi, w obłędnej rozkoszy pocałunków, pieszczot i uściśnień, wołałem nigdy nienasyconą duszą: jeszcze! jeszcze! A potem te pieśni cichych zmierzchów wieczornych, które spędzaliśmy razem, i świtów srebrzystych, na któreśmy patrzyli, przytuleni do siebie głowami. A byłyby też pieśni płomienne, pieśni uniesień najświętszych i upojeń tak wielkich, w których się umrzeć już tylko pragnie!... Dlaczegóż ja nie jestem muzykiem?“
„Chciałbym także bardzo być malarzem, albo umieć rzeźbić w marmurze! — mówił znowu kiedyindziej człowiek szczęśliwy. — Malowałbym wtedy na płótnie kosztownemi farbami jej głowę ukochaną, w złocistej włosów otęczy, albo całą jej postać, smukłą i wiotką, do snu podobną, lub do gałązki różowego krzewu, która się chyli pod ciężarem przepysznego kwiatu... I żal mi tylko, że barwy nie mają woni...
„Malowałbym ją tak, jak ją widziałem oczyma mojemi, pełnemi szczęścia i cudu: w domu, kiedy siedziała, oparłszy głowę o poręcz krze-
Strona:Bajka o człowieku szczęśliwym.djvu/020
Ta strona została uwierzytelniona.