sła, z włosami prześwietlonemi z tyłu pałającem słońcem i uśmiechała się do mnie. Widziałoby się w tym obrazie pocałunek, zrodzony dopiero przez jej wargi purpurowe, pocałunek, który nie przybiegł jeszcze do mnie, ale już drży na wargach i woła... Albo znowu w ogrodzie-bym ją malował, na tle zieleni, pod staremi lipami, które długie cienie rzucały na jasną jej suknię. Pamiętam, że świecił wtedy księżyc, a ona stała z rękoma skrzyżowanemi na piersi, zalękniona nocą i długiemi cieniami lip i upiornem światłem księżyca — i garnęła się mimowolnie do mnie, patrząc szeroko rozwartemi oczyma gdzieś w dal, na łąkę pełną kwiatów i drobnej, jak kurzawa pereł w miesiącu lśniącej rosy... Albo znowu tam w górach, kiedy patrzyłem na nią, jak pieszczotą obezwładniona leżała na miękkim mchu, a ponad ukochaną jej głową chwiały się na tle czerwonej i złotej zorzy zachodzącego słońca żywiczne, czarne, szumiące jodeł gałęzie... Ptak tam wtedy, już usypiający, zbudził się i świergotać począł z cicha, dyskretnie, dziwując się wielkiemu szczęściu ludzkiemu... Żałuję tylko, że barwy nie umieją śpiewać, jak ptaki...
„Chciałbym ją także malować tak, jak ją
Strona:Bajka o człowieku szczęśliwym.djvu/021
Ta strona została uwierzytelniona.