przeżył, i te słowa wonne, które on słyszał od niej, i znowu te, w których on jej piękność wysławiał albo mówił jej o swej wielkiej miłości i szczęściu niezmierzonem, drżeli jakimś dreszczem wewnętrznym, tajemniczym a nader rozkosznym, jak ci, co raz pierwszy wjeżdżają na drobnej łódce do onej groty lazurowej na wyspie i widzą nagle, że morze jest pełne błękitnego słońca i wszystko świeci niezięmskim blaskiem błębitnym, którego dotychczas nie zaznały ich oczy. I nikt już nie wątpił o szczęściu człowieka szczęśliwego, owszem, dziwiono się tylko, że może być szczęście tak wielkie i takie niezmącone...
Tylko on sam... Dziwne rzeczy dziać się z nim zaczęły. Widział szczęście swe dokoła siebie, odbite w dźwiękach, barwach, kształtach i słowach, przechadzał się wśród niego, jakby pośród ogrodu bajecznsgo, w którym rosną drzewa najpiękniejsze i najwonniejsze kwitną kwiaty, ale nie czuł wewnątrz siebie owej błogości, jak wówczas, kiedy jeszcze tylko w sobie miał ten ogród przedziwny, o którym powiada Pieśń, że pełen jest mirrhy, szafranu i aloesu i wszystkiego ziela najprzedniejszego, jakie tylko zrodziły święte stoki Libanu.
Strona:Bajka o człowieku szczęśliwym.djvu/030
Ta strona została uwierzytelniona.