aż po brzeg Sycylji, róże białe jak śnieg i lekko spłonione dziewczęcym, wśród listków ukrytym rumieńcem, te jak świt i młodość różowe i te purpurowe jak krew, i te, od zbyt rozkosznej woni własnej mdlejące, jak miłość upojne — i polne róże gwiaździste, i te królewskie, w przepychu barw ciężkie głowy złocisto płomienne ku ziemi kłoniące...
Niechaj mi kwitną tutaj, niechaj biją woniami niewypowiedzianemi i poją, poją, mocniej niż wino, mocniej niżeli wspomnienie minionej młodości i chwil szczęścia przebrzmiałych, tak mocno prawie jak miłość, która dech w piersiach zapiera i rozhukane serce wstrzymuje na chwilę, — jak usta jedne, mnie znane, stracone... Przymykam oczy... Duszący, obłędny, czarodziejski zapach. Słowiki, pijane tą wonią, opadają z czarnych wysmukłych cyprysów na nizkie, lśniące liściem w księżycu drzewa pomarańczowe i zanoszą się od śpiewu, tak podobnego do łkań, wydzierających się z przepełnionej piersi w chwilach takiego szczęścia, którego już słowa ani śmiech nie są zdolne wyrazić... Wtóruje im namiętnie perlista, wśród kwiecia ukryta fontanna...
Tak, tutaj był ogród — tutaj jest ogród...
A teraz niech wstaną dawno pomarłych nie-
Strona:Bajka o człowieku szczęśliwym.djvu/042
Ta strona została uwierzytelniona.