wną, upiorną niemal zorzą, światłem różowem, bez przejść, bez cieniów, które niewiadomo skąd przybywa i czego jeszcze chce. Księżyc tam już zwolna wypływa z cyprysów na Palatynie, jasny, ogromny, spokojny, ale stoki Eskwilinu i Kwirynału nic jeszcze o nim nie wiedzą, palą się jeszcze jakąś gorączką, jakiemś nierzeczywistem przypomnieniem dnia, przez krwawe, przepływające obłoki im rzuconem. Jak gdyby różowa mgła wypełnia wtedy olbrzymie łuki zwalonych bazylik rzymskich cezarów — spiętrzone w oddali domy stają się podobne jakiemuś zaczarowanemu miastu z różowego alabastru czy z rozpalonego metalu, który już stygnie i przez lekkie tony popiołu gorącym różem prześwieca, a tam nad niemi, na tle nieba o barwie morskiej wody w dzień słoneczny, pod krwawemi obłokami błyszczą nieprawdopodobnie dwie wyniosłe kopuły kościoła Matki Boskiej Śnieżnej, jakby w istocie nie z marmuru, ale z zakrzepłego snu były zbudowane... Jeszcze jedna chwila, a gaśnie wszystko i szarzeje, i na zczerniałe mury, na pociemniałą masę domów poczyna kłaść się księżyc upiornemi światłami i rzeźbić w nich ostre cienie.
Męczy mnie zawsze ta godzina, gnębi mnie
Strona:Bajka o człowieku szczęśliwym.djvu/151
Ta strona została uwierzytelniona.