to pośmiertne życie dnia, które jednak jest takie piękne, od dnia samego zda się piękniejsze, iż nie mogę nigdy oprzeć się pokusie, aby — ilekroć jestem w domu — nie siąść przy oknie i nie patrzeć na te ostatnie blaski, gasnące nad Rzymem. Dopiero gdy noc zapadnie i na via Cavour rozbłysną elektryczne latarnie, zamykam okno, zapuszczam szczelnie firanki i zapaliwszy lampę, zaczynam rozmowę ze swoim grajkiem glinianym.
Biorę go z półki, gdzie na dzień obrał sobie szczególne miejsce wśród książek, pomiędzy Donkichotem Cervantesa z jednej a czerwonemi tomami Baedekera i... Zarathustrą Nietzschego z drugiej strony, — stawiam go na stole w pełnem świetle lampy, na szkatułce z jakiemiś dawnemi listami, obok wazonu, w którym więdną róże lub narcyzy — i rozpoczyna się nasza zwykła wieczorna pogawędka. Opowiadam mu dziwne rzeczy, którychbym może nikomu nie powiedział, mówię różne bajki ucieszne: o młodości, która już przeszła, o siłach, co miały słońca zapalać i rozeszły się gdzieś, niewiadomo jak, o wierze, o takiej prostej dziecięcej wierze i o pamięci niepotrzebnej i o szczęściu, które było raz... blizko... i poszło w świat...
Strona:Bajka o człowieku szczęśliwym.djvu/152
Ta strona została uwierzytelniona.