dzi nawet moich rozkochanych spojrzeń, co z taką pieszczotą ogromną i czcią świętą zarazem po obnażonem ciele jej spływają. Cóż ją to obchodzi? Kochało się w niej już tak wielu, tak wielu, ale ona dla wszystkich jest jednakowa: wszystkim pozwala boską nagością swą się upajać, lecz sama zimna jest dla wszystkich — i dlatego tak wiecznie młoda. Zrzuciła odzież, pochyliła lekko zsunięte ramiona, prawą nogę do kroku już wznosi — a jedną dłonią łono przysłania, drugą piersi białej dotknęła i uśmiecha się tym dziwnym, tajemniczym uśmiechem, co błądzi po jej pełnych, nieco rozchylonych wargach już z górą dwa tysiące lat... Z Hellady go z sobą snadź przywiozła, ten uśmiech, z nad morza co najbłękitniejszego, z co najwonniejszych gajów, gdzie stać ongi musiała w jakiejś białej świątyni, słuchając o wschodzie słońca pieściwego szumu niedalekich fal i hymnu, przez dziewice i chłopięta na cześć jej śpiewanego.
Ona jest jedna — Wenus Kapitolińska — i żadna snadź żywa kobieta, żaden inny posąg marmurowy z pięknością jej nawet równać się nie może. Czemże jest wobec niej ta przechwalona Milońska w Luwrze, o zbyt tęgim, niesymetrycznym torsie, z taką pychą wyzywającą w tył prze-
Strona:Bajka o człowieku szczęśliwym.djvu/171
Ta strona została uwierzytelniona.