Szliśmy w górę ku blaskowi i blask szedł z nieba ku nam. Już ścieżka widniała jaśniejsza pod nogami naszemi i już okiem można jej było szukać, nie tylko stopą, jak dotąd; już paprocie pierzaste wykwitały z gęstego cienia pod drzewami, nabierając zwolna w rodzącem się świetle szaro-zielonej barwy... Za progiem lasu czekał nas dzień, z całym przepychem barw i kolorów i uderzył na nas nagle, gdyśmy tylko ostatnie jodły minęli.
Teraz patrzyliśmy już w pełnym blasku na Iseltwald, wyglądający nad brzegiem ogromnego jeziora, jak dziecinna zabawka: maleńkie domki drewniane i drzewka z pomalowanych na zielono patyków. Była niedziela i w wiosce budzono się tam później niż zazwyczaj. Przez szkła widziałem, jak się pośród domów ludzie ruszać poczynali — na ulicę wylegały grupki dzieci i odświętnie ubrane kobiety — gdzieś pod kasztanami zabłysła czerwona suknia poranna jakiejś letniczki, z kominów snuły się wolno sinawe pasma dymu... Ktoś wyjechał w łódce na jezioro i zdążał ku poblizkiej małej wysepce: wyglądało to z dala, jakby drobny, czarny żuczek, wywijając szeroko rozstawionemi łapkami, ślizgał się po perłowej tafli... Środkiem toni, srebrną za sobą
Strona:Bajka o człowieku szczęśliwym.djvu/189
Ta strona została uwierzytelniona.