warzyszem moim na zmianę — bo ręce mdlały od roboty, — posuwając się skośnie w ten sposób wciąż ku górze.
Dziwne to jest uczucie kiedy się tak, po godzinie mozolnego rąbania, stanie na chwilę i spojrzy naokół. Dopóki uwaga cała zajęta jest wybijaniem stopni w twardym śniegu, lub stawianiem nóg w ślady, ostrzem czekana zaznaczone, nie wie się nawet doprawdy, gdzie się jest. Stanąwszy jednak, spostrzega człowiek nagle, że jedynem jego oparciem są te dwa stopniegu wyrąbane, w które się wrył ostro podkutymi butami, i że na tych dwóch stopniach wisi poprostu w przestrzeni. Naokół śniegi, tak bystre, że, stojąc, bez nachylania można się dłooprzeć powyżej, śniegi w nieskończoną otchłań od stóp spadające, rozelśnione i drgające, prawie rozfalowane w tym słonecznym blasku. Po chwili nogi się zdają pod człowiekiem uginać, ma się wrazenie, że śnieg taje pod stopami i lada chwila trzeba będzie spłynąć w dół z tą ruchliwą falą — i oko z dziwnem utęsknieniem szuka nadbrzeżnych turni, i nogom pilno czuć już twardy grunt pod podeszwami... Dosyć! nie patrzmy! Czekan znowu zazgrzytał, zapomina się o wszystkiem krom tego, że trzeba rąbać i iść dalej.
Strona:Bajka o człowieku szczęśliwym.djvu/206
Ta strona została uwierzytelniona.