samym szczycie, pod niewielkim kopcem z kamieni, w którym berneński „Alpenclub“ umieścił blaszaną szafkę z termometrem, barometrem i księgą do zapisywania nazwisk; ja poszedłem nieco dalej, na ostatni cypel północny, zagięty jak orli dziób nad otchłaniami. Gdym się przechylił, widziałem tuż pod sobą wieczne śniegi, jak biały płaszcz od północy na Schwarzhorn narzucone (od strony południowej, na drodze, którą wychodziliśmy, po inne lata śniegów nie bywa); od wschodu bystro ścięte krzesanice opadały niemal pionowo ku szerokim halom w dolinie Reichenbachu. Dziesiątek małych stawów na zieleni łąk i widne z wyżyny żółte drożyny między szałasami pasterskimi; — stada krów wyglądały, jakby kto szczyptę płowego piasku zrzadka po zielonym suknie rozsypał...
A dalej — hen po krańce widnokręgu — rozfalowane morze szczytów — aż gdzieś po Jezioro Czterech Kantonów, przebłyskujące zdala wśród gór stalowo-sinem zwierciadłem. Z południa oko odbijało się od niebotycznej, granitowej ściany Wetterhornu, pod którą dwa tysiące metrów wysoki grzbiet Grosse Scheidegg wyglądał jak mały, podłużny kopczyk zielony, dziecięcemi rękoma urobiony dla zabawki. Dalej na prawo od
Strona:Bajka o człowieku szczęśliwym.djvu/208
Ta strona została uwierzytelniona.