tej skrzesanej turni straszliwej wrzynała się w błękit białymi zębami potrójna piła Schreckhornu, a między niemi pod olśniewająco srebrnymi śniegami wisiał jak chmura nad czarną gardzielą wąwozu olbrzymi modro-szary lodowiec. Jedna jego odnoga, jak wąż błyszczący, schodziła niżej, spadając kaskadą nieprawdopodobnie błękitnych, spiętrzonych kłów lodowych aż w samą zieloną Grindelwalską dolinę. Dalej — znowu białe szczyty i lodowce, turnie posrebrzone, widziane tam, gdzie się zazwyczaj niebo tylko widzi, aż po błyszczącą w słońcu przejasną Jungfrau w oddali. A pod tem wszystkiem, na tle ciemno-zielonej doliny, jakby drobnych trochę kamuszków nad błękitną wstążką, rozsypane wśród lasów i łąk domy Grindelwaldu...
Około ośmiu kilometrów w powietrznej linji dzieliło nas od śnieżnych szczytów, ale dzięki nadzwyczajnej czystości atmosfery, przestrzeń ta znikała niemal zupełnie i trzeba było dopiero przebiec okiem równinę, policzyć lasy, łąki i potoki, aby sobie zdać sprawę z odległości... Każdą grań i turnię widać było tak dokładnie, każdą zawieszoną w jakiś nieprawdopodobny sposób na pionowych ścianach lawinę, wszystkie szczeliny w lodowcach, wyglądające stąd, jak drobne
Strona:Bajka o człowieku szczęśliwym.djvu/209
Ta strona została uwierzytelniona.