pogody miał Herr Müller junior przyjść po mnie o trzeciej rano, a raczej w nocy, do hotelu... Tymczasem ojciec radził mi, abym się nie męczył i nie gonił, idąc na Gemmi... Przyrzekłem uroczyście zastosować się do jego rady.
W poniedziałek wyszedłem mało co po szóstej rano. Ścieżka, a raczej drożyna wznosi się tuż za hotelem bystro w górę, wiodąc w licznych skrętach, „in den Kehren“, na wyższe piętro doliny, o siedemset metrów ponad Kandersteg wyniesione. Pnąc się tymi zakosami wśród lasu z sosny i modrzewia, uwieszonego na nieprawdopodobnie stromem urwisku, dziwiłem się, jak taką drogą stromą, w ostre kąty połamaną i wijącą się wciąż, jak wąż, nad przepaściami, mogą chodzić konie! A przecież chodzą rzeczywiście, nie tylko w jukach i pod siodłem, ale nawet w zaprzęgu, ciągnąc maleńkie, dwukołowe wózeczki, które posiadają osobną nazwę: Gemmiwägeli. W każdym razie nerwowym damom nie radziłbym tej jazdy próbować.
Około siódmej widno już było na świecie. Dzień się poczynał jesny, cudny. Mgły zwaliły się w dół i płynęły doliną Kandery gdzieś ku Thuńskiemu jezioru, odsłaniając zwolna zielone
Strona:Bajka o człowieku szczęśliwym.djvu/221
Ta strona została uwierzytelniona.